RUMUNIA 2010 – Maramuresz i Bukowina
Tam i z powrotem, czyli drogi bez przejazdu.
Początek
Zauroczeni Rumunią po zeszłorocznym wypadzie w okolice Transalpiny, postanowiliśmy w tym roku odwiedzić północne rejony kraju: Maramuresz, Bukowinę i Góry Rodniańskie. Pomimo planów wyjazdu większą grupą, finalnie zebrał się ten sam „twardy rdzeń” i pojechaliśmy sprawdzoną, czteroosobową ekipą w dwa auta. Pomni wcześniejszych doświadczeń postanowiliśmy tym razem wprowadzić do naszego koczowniczego życia kilka ulepszeń: wzięliśmy gitarę, więcej domowej cytrynówki, plandekę przeciwdeszczową oraz składane krzesełka z oparciami! Nie jestem w stanie stwierdzić, zabranie której z tych rzeczy było bardziej trafionym pomysłem. Przydały się, każda w swoim czasie – znakomicie :).
Przed samym wyjazdem niepokoiły nas trochę prognozy i doniesienia o padających ciągle w Rumunii deszczach i zagrożeniach powodziowych. Jako że byliśmy nastawieni jak zwykle na biwakowanie w górach pod namiotami, mieliśmy mimo wszystko nadzieję na jakąś poprawę, tym bardziej, że całą drogę przez Polskę, Słowację i Węgry towarzyszyło nam słońce.
Być może to jednak właśnie ta pogoda, a nie – jak podejrzewamy do dzisiaj – jakieś złośliwe fatum, była przyczyną wielu dziwnych, prześladujących nas przez cały wyjazd utrudnień i zdarzeń nie pozwalających nam osiągać zamierzonych celów?
Ale po kolei…
25.06.2010 piątek – dzień pierwszy
Wyjechaliśmy skoro świt, planując jednego dnia spokojnie dojechać do celu jakim było Baia Mare. Początkowo wszystko układało się pomyślnie i nawet w miarę gładko przemknęliśmy przez poranne, warszawskie korki, ale potem …wjechaliśmy do Radomia. Tam po raz pierwszy dał o sobie znać prześladujący nas „pech”. Dopiero po długiej walce z przebudowami i objazdami przy użyciu nawigacji, CB-radia, a nawet tzw. nosa, udało nam się opuścić to „gościnne” miasto i nawet nikt specjalnie nie narzekał na fakt, że podążamy w nieco odmiennym od założonego kierunku, oraz że straciliśmy około godziny, żeby objechać okolicę i powrócić na właściwy kurs.
Reszta drogi upłynęła pod znakiem dużego ruchu ciężarówek i korka w Rzeszowie oraz dobrej jazdy po Słowacji i Węgrzech, gdzie przeprowadziliśmy tylko jedną, małą dyskusję wynikającą z odmiennych poglądów na wybór drogi. Na szczęście, jako że zostałem wcześniej wybrany „kierownikiem wycieczki”, mogłem użyć prawa decydującego głosu do podjęcia ostatecznej decyzji, co zresztą pozwoliłem sobie wykorzystać również w kilku późniejszych sytuacjach ;).
Zanim jeszcze dojechaliśmy do granicy Rumunii, spotkaliśmy wracające do kraju 3 różne grupy terenówek, co utwierdziło nas w przekonaniu, że pomysł w zakopaniem w górach Maramureszu naszego „skarbu” może spotkać się z jakimś odzewem ze strony środowiska ;).
Miejsce ukrycia naszego „skarbu”
Tak więc w pomyślnych nastrojach mknęliśmy z maksymalną prędkością prawie 100km/h przez słoneczne Węgry, gdy nagle, zbliżając się do Satu Mare zobaczyliśmy przed sobą obraz przypominający niebo Mordoru – rozpoczynające się dokładnie nad granicą kłębowisko czarnych, złowróżbnych chmur, z których zaraz po przekroczeniu granicy zaczął padać deszcz, a które jak się później okazało towarzyszyły nam przez prawie cały wyjazd.
Po przekroczeniu granicy, około 20.00 zostaliśmy też niemile zaskoczeni faktem, że mój pickup został tym razem potraktowany jak ciężarówka i żadne tłumaczenia nie pomogły w obniżeniu opłaty za winietę. Niezrażeni parliśmy jednak dalej, żeby osiągnąć tego dnia zamierzony cel i zastanawiały nas tylko mijane zaciemnione wioski i miasteczka, w których nie można było dopatrzeć sie po zmroku praktycznie żadnej zapalonej żarówki?! Zastanawiając się, czy to jakaś poważna awaria energetyczna, czy po prostu oszczędność, zaniepokojeni postanowiliśmy włączyć jakąś miejscową rozgłośnię radiową, w nadziei, że mimo braku znajomości języka czegoś się jednak dowiemy. Niestety, znaleziona na Practual FM audycja była chyba, co sugerowała gra aktorów oraz muzyka, słuchowiskiem pt. Córka Wampira, co znakomicie wkomponowało się w otaczający nas klimat ciemności, jednak ani trochę nie podniosło nas na duchu.
W drodze przez góry z Przełęczy Prislop do Baile Borsa
W tej sytuacji postanowiliśmy nigdzie się nie zatrzymywać i za wszelką cenę dotrzeć do Baia Mare, które wydawało nam się najbliższym bezpiecznym miejscem, gdzie mogą być jacyś żywi ludzie ;). Dotarliśmy tam między 22.00, a 23.00 i zatrzymaliśmy w godnym polecenia ze względu na cenę i komfort Motelu Star. Po spóźnionej kolacji, pomimo dostępnego w recepcji intrygującego asortymentu towarów służących zaspokajaniu wszelkich pilnych potrzeb, bez żadnych ekscesów udaliśmy się grzecznie spać zastanawiając się nad tym, co nas czeka tym razem w tej mistycznej, niepokojącej i kuszącej krainie.
26.06.2010 sobota – dzień drugi
Trudy poprzedniego dnia dały nam się we znaki na tyle mocno, że dopiero około 11.00 stawiliśmy się na śniadaniu, gdzie dzięki wrodzonym zdolnościom lingwistycznym udało nam się zamówić po omlecie. Pomimo pochmurnego nieba i lekko siąpiącego deszczu, w nastrojach zdecydowanie bardziej bojowych niż poprzedniego dnia, wyruszyliśmy z Baia Mare. W planach mieliśmy jechać na północ przez Firize, Blidar, szczyt Rotund i wjechać do Sapanty od południa. Niestety, a może właśnie na szczęście, mniej więcej w połowie drogi zdecydowaliśmy się na mały objazd jak nam się wydawało rozsądniej wyglądającą trasą.
Zaowocowało to jazdą w nieco odmiennym od zamierzonego kierunku, ale początkowo biorąc pod uwagę pogarszającą się pogodę, byliśmy nawet zadowoleni z dosyć dobrej drogi, tym bardziej, że przecinając piękną polanę udało nam się zakupić u pasterzy wyborne sery. O wytargowanej cenie ze wstydu nie wspomnę. Napiszę tylko, że porównując ją później z tymi widzianymi w sklepach zastanawialiśmy się poważnie nad zajęciem się handlem tutejszym nabiałem ;).
W drodze z Baia Mare do Sapanty
Pokrzepieni zdrową żywnością kontynuowaliśmy jazdę na północ i kiedy już dotarliśmy do szutrówki, która jak nam się wydawało, prowadziła prosto do naszego celu, zaczęły się schody… Po kilkuset metrach droga ta skończyła się nagle i definitywnie w miejscu rozmytym przez strumień i zawalonym połamanymi drzewami. Zmuszeni do odwrotu rozpoczęliśmy poszukiwania alternatywnego dojazdu, w czym nieocenioną pomoc przyniosła jak zwykle nasza „domowej roboty” mapka z Google Earth.
Przy coraz gęściej padającym deszczu przebijaliśmy się „na azymut”, błotnistymi, coraz głębszymi, wciąż krzyżującymi się i rozwidlającymi koleinami przez okolice Szczytu Tigani, gdzie spędziliśmy dłuższą chwilę spierając się co do dalszego kierunku jazdy. Wspomnę tylko, że propozycje obejmowały pełen zakres kierunków i zahaczały nawet o powrót tą samą drogą, którą przyjechaliśmy. W takiej oto gęstniejącej atmosferze zauważyliśmy nagle wyłaniający się z lasu tabor kilku wozów cygańskich, które minęły nas w zupełnej ciszy, bez najmniejszego śladu zainteresowania! Osłupiali, również nie nawiązaliśmy kontaktu, zastanawiając się nad pochodzeniem nazwy góry i realnością widzianego obrazka. Kiedy po pewnym czasie ochłonęliśmy nieco, ruszyliśmy za nimi, tym bardziej, że wyglądało na to, iż kierują się w stronę zabudowań ludzkich.
Po pewnym czasie trafiliśmy na pokryty wieloma śladami traktorów, rozległy płaskowyż opadający w dół w kierunku Sarasau. Wjazd w wybraną koleinę determinował jak się okazało w dużym stopniu całą trasę zjazdu, ale mimo iż czasem traciliśmy się z oczu, to na szczęście na dole udało nam się jakoś znaleźć. Po wjeździe do wioski, poczuliśmy sporą ulgę, wywołaną przez fakt, że udało nam się dotrzeć do „cywilizacji” za dnia i ten moment rozluźnienia wykorzystało dwóch miejscowych, ewidentnie w stanie po poważnym nadużyciu palinki, którzy podstępnie prawie dali się przejechać, a potem w mgnieniu oka otworzyli drzwi samochodu domagając się bardzo zdecydowanie środków na dalszą konsumpcję. Sytuację uratowały niezawodne fajki i miejscowy kierowca Dacii, który jakoś spacyfikował panów w ich ojczystym języku i wyglądał na zmieszanego całą sytuacją. Było to właściwie jedyne nie do końca sympatyczne spotkanie w trakcie naszych dotychczasowych wizyt w Rumunii.
Po dojechaniu do drogi nr 19 odbiliśmy w lewo w kierunku Sapanty, gdzie jak już wcześniej postanowiliśmy, zamierzaliśmy przenocować pod dachem, przede wszystkim po to żeby trochę podsuszyć ubrania, buty itp. Wybraliśmy na chybił trafił pensjonat Ileana prowadzony przez panią Marię, która oprócz tego że ma idealną lokalizację przy cmentarzu :), ciepłą wodę i mówi po angielsku – zajmuje się też kultywowaniem miejscowego folkloru. Poznaliśmy tam też, będącego w Sapancie przejazdem, młodego sportowca z Timiszoary o imieniu Liviu, który zawstydził nas swoją znajomością angielskiego, a z którym przeprowadziliśmy dłuuuugą wieczorną dyskusję w świetlicy….
27.06.2010 niedziela – dzień trzeci
Niestety, tego dnia również nie udało nam się wstać wcześnie, a tym bardziej wyjechać. Przedpołudnie spędziliśmy na powolnych spacerach po okolicy i zwiedzaniu. W przycmentarnym kościele udało nam się między innymi trafić na chrzciny, dzięki czemu mogliśmy trochę lepiej zapoznać się z miejscowym kolorytem i podziwiać tutejszy folklor.
Dziewczyny na cmentarzu w Sapancie
Rekordowej wysokości drewniana Cerkiew – Sapanta
Dopiero około 15.00 stwierdziliśmy, że możemy ruszyć w dalszą drogę. Jako że mieliśmy do przejechania dłuższy kawałek i chcieliśmy w końcu przenocować „normalnie” na biwaku, na który trzeba było jeszcze znaleźć miejsce – minęliśmy Sighet Maramoroski przejazdem, bez zapoznawania się z jego atrakcjami i pojechaliśmy dalej drogą nr 18. W miejscowości Petrova znaleźliśmy odbicie w stronę granicy i ruszyliśmy w kierunku Szczytu Popa Ivana.
Z Petrovy w kierunku Popa Ivana
Przez dłuższy czas prowadziła nas zwykła szutrówka, ale z czasem, po wjeździe w góry zmieniła się ona regularny offroadowy, chwilami błotnisty trakt. Po jednej z trudniejszych „przepraw” i kilku zwyczajowych już zawrotkach z nieprzejezdnych miejsc, gdzie drogę zamykały świeże zwaliska skalne, postanowiliśmy rozłożyć się obozem w jedynym chyba płaskim miejscu w okolicy, gdzie zmieściły się nasze namioty i samochody.
Zadowoleni ze znalezienia się na takim dzikim pustkowiu zaczęliśmy rozbijać obozowisko, kiedy nagle usłyszeliśmy zbliżający się warkot jakiegoś motoru zagłuszany wesołymi okrzykami i gwizdami. Po jakimś czasie z zza zakrętu wyjechał przygotowany „w błoto”, seledynowy Suzuki Samurai z różowym dachem, z którego po zatrzymaniu się koło nas dosłownie wypadło na ziemię kilku pasażerów. Kiedy zostaliśmy przez nich rozpoznani i zaklasyfikowani jako Bracia Słowianie, w których żyłach płynie Jedna Krew, rozpoczęła się zwyczajowa prezentacja i poczęstunek, któremu nie sposób było odmówić. Nasi wypoczywający weekendowo nowi znajomi pochodzenia ukraińskiego, wśród których byli min. miejscowy przedsiębiorca i dyrektor szkoły, postanowili przedstawić nam z grubsza meandry historii tych terenów i sytuację miejscowych stosunków pomiędzy rumuńskimi mniejszościami etnicznymi. Za wszelką cenę próbowali też zapoznać nas z lokalnymi produktami spirytusowymi domowej roboty. Na szczęście byliśmy na takie sytuacje przygotowani (patrz – więcej cytrynówki), a całe spotkanie nie trwało długo, więc wyszliśmy z całej sytuacji z twarzą. W ramach wzajemnej braterskiej pomocy nowi znajomi swoją piłą spalinową błyskawicznie przygotowali nam materiał na ognisko, my zaś odwdzięczyliśmy się kilkoma numerami i kalendarzami Playboy’a z naszych zapasów. Co ciekawe, przez cały czas rozmowa toczyła sie równocześnie w kilku językach oprócz rosyjskiego, który został przez naszych rozmówców zdecydowanie odrzucony, jako wzbudzający u nich bardzo negatywne odczucia.
Tego dnia kolację spędziliśmy w końcu przy wyczekiwanym cały rok ognisku i gitarze. Wszystko wyglądało prawie idealnie, ale w trakcie wieczoru nasunęła się nam jednak jedna bardzo istotna refleksja: występy bez publiczności to nie jest to ….:).
28.06.2010 poniedziałek – dzień czwarty
To był długi i obfitujący w przygody dzień. Już wczesne śniadanie zostało brutalnie przerwane przez chmurę, która pojawiając się znienacka zza góry zmusiła nas do szybszego przełykania i ekspresowego składania namiotów. Pełni werwy ruszyliśmy więc szybko w dół doliny z zamiarem przeniesienia się w okolice Przełęczy Prislop. Zanim jednak dobrze usadowiliśmy się w autach zaliczyliśmy pierwszą „wklejkę”.
Chcąc uprzejmie ustąpić drogi nadjeżdżającej koparce obydwaj równocześnie, szarmancko zjechaliśmy na pobocze, które w tym miejscu przyjęło formę rowu. Nasz gest na szczęście został doceniony przez operatora ciężkiego sprzętu, który zanim uruchomiliśmy wyciągarkę, po prostu… wyciągnął nas łyżką z opresji. Po wszystkim zgodnie stwierdziliśmy, że w jego oczach malował się wyraz zainteresowania pomieszanego z lekkim niedowierzaniem. Podejrzewam, że zastanawiał się jak tacy spryciarze mogli w ogóle przyjechać kawał drogi z dalekiego kraju.
Mimo wszystko w świetnych nastrojach kontynuowaliśmy naszą podróż, kiedy nagle zauważyliśmy małe problemy w komunikacji przez CB-radio, która to drobna awaria uruchomiła całą serię usterek, z których ostatnia została właściwie naprawiona dopiero 3 miesiące po powrocie do domu :). Po zlokalizowaniu problemu zaczęliśmy od znalezienia warsztatu, który potrafiłby polutować cienkie druciki w gruszce radia w Jeepie. Natrafiliśmy na takie miejsce przy wylocie z Viseu de Sus na Borsę, gdzie mechanicy – młode, porozumiewające się w języku langłydż chłopaki, szybko poradzili sobie z tym, jak również z zauważonym na miejscu wyciekiem płynu wspomagania w Nissanie.
Po takim serwisie poczuliśmy się pewniej i postanowiliśmy spróbować uderzyć w kierunku połonin znajdujących się na północ od Przełęczy Prislop okrężną drogą, „od tyłu”. Nie mieliśmy dokładnej mapy akurat tego obszaru, ale w posiadanym atlasie Rumunii 1:250 000 była w była w tym miejscu zaznaczona jakaś droga, a w dodatku na naszej google’owej mapie znaleźliśmy coś, co wydawało się możliwym do pokonania przejazdem z jednym tylko stromym podejściem. Nie zastanawiając się dłużej odbiliśmy z drogi nr 18 w miejscowości Borsa na północ i przez Baile Borsa podążaliśmy doliną między górami wzdłuż regulaminowego strumienia. Po drodze minęliśmy kilka kamiennych zapór tworzących na górskich strumieniach sztuczne zbiorniki, przeplatanych ruinami jakichś zakładów przemysłowych.
Po pewnym czasie droga zaczęła stawać się coraz ciekawsza. W pewnym momencie do przeprawy przez rozmyty strumieniem fragment udało nam się nawet użyć przywiezionego ciężkiego sprzętu w postaci szpadli, woderów itp. Niestety niewiele dalej, kiedy już widzieliśmy przed sobą w górze cel wyprawy, zostaliśmy zmuszeni do kolejnego na tym wyjeździe odwrotu. Kilka dni później, widząc to miejsce od drugiej strony, stwierdziliśmy że ominął nas piękny kawałek trasy. Chyba jednak nieprędko zostanie ona udrożniona zważywszy na powstałe prawdopodobnie po ulewnych deszczach – kilkunastometrowe urwiska.
Powrotna droga przebiegała w raczej minorowych nastrojach, do momentu kiedy stwierdziłem, że Nissan coraz mniej chętnie hamuje. Ta wiadomość od razu zelektryzowała ekipę, która jednogłośnie stwierdziła, że tej stresującej sytuacji trzeba oczywiście coś zjeść. Po chwili znaleźliśmy idealne miejsce łączące w sobie cechy warsztatu i kuchni, gdzie przystąpiliśmy do działań. W podręcznym zeszycie, w którym zapisywaliśmy dla pamięci ważniejsze wydarzenia, miejsca itp. znajdują się w tym dniu na marginesie podkreślone dwukrotnie dużymi literami dwa słowa: BIGOS i CYBANT.
Pierwszego po obejrzeniu powyższego zdjęcia, chyba nie trzeba komentować :). Co do hamulców, to jako przyczynę ich słabego działania szybko ustaliliśmy pęknięty przewód przy bębnie. Na szczęście uszkodzenie, chociaż spore, umiejscowiło się na prostym odcinku stalowego przewodu, dzięki czemu mogliśmy użyć specjalnie przywiezionego „wielofunkcyjnego zestawu naprawczego”.
Po zamocowaniu kawałka dętki, taśmy i cybantu oraz po dolaniu płynu hamulce wróciły, chociaż nie całkiem. Po krótkiej burzy mózgów doszliśmy do wniosku, że należy jeszcze odpowietrzyć cały układ, a ponieważ nasze wersje wykonania tej czynności były delikatnie mówiąc mgliste i rozbieżne, stwierdziliśmy że trzeba wrócić spory odcinek drogi do warsztatu, czego jednak udało się uniknąć. W tym miejscu chciałbym jeszcze raz podziękować Piotrowi z Warsztatu4x4 Legionowo, który dzięki wynalazkowi roamingu szybko podał nam prosty i skuteczny sposób odpowietrzenia hamulców, którą to czynność udało nam się przy pomocy klucza 10 wykonać na najbliższej stacji, a która została uczczona zakupem pewnej ilości lodowatych Ursusów :).
Ponieważ założony rano cel podróży – okolice Przełęczy Prislop – znajdował się znów dosyć daleko, a w dodatku prowadziła do niego droga asfaltowa, jako kierownik wycieczki musiałem użyć swojego planu B, którym w tym wypadku było dotarcie do Przełęczy Pietrii na granicy Gór Rodniańskich. Żeby tradycji stało się zadość i tym razem wybraliśmy najpierw piękną skalisto-błotną drogę przez góry, z której przed samym celem musieliśmy zawrócić z obawy przed utknięciem na noc. Był to podnoszący poziom adrenaliny kawałek prawdziwego offroadu, niestety w pewnym momencie nie do przejechania, a przynajmniej nie dla Pickupa w takiej odległości od warsztatu ;).
Na szczęście w ostatniej chwili już o zmroku dotarliśmy do celu B, gdzie na skrzyżowaniu szlaków rozbiliśmy nasze obozowisko i pod rozpiętą plandeką, w burzy odpoczęliśmy po pełnym przygód dniu.
29.06.2010 wtorek – dzień piąty
Rankiem obudził nas warkot samochodu, który zatrzymał się niedaleko naszego obozowiska. Zaciekawieni, zastanawiając się czy to przypadkiem nie wizyta miejscowego leśniczego, który chce nam zwrócić uwagę, że nocujemy praktycznie na granicy Parku Narodowego, wyszliśmy się przywitać. Gość okazał się jednak życzliwym miejscowym, który chciał się przywitać i przy okazji ostrzec przed nocnymi odwiedzinami „Ursula” :).
Widok z Gór Rodniańskich na południe
Przy śniadaniu stwierdziliśmy, że skoro już wjechaliśmy w rejon w Gór Rodniańskich, to postaramy się objechać je w miarę możliwości dookoła, a Przełęcz Prislop, z którą wiązały się nasze plany ukrycia „skarbu”, pozostawimy sobie na drogę powrotną. Wyruszyliśmy więc na południe wzdłuż granicy Parku z zamiarem przedostania się do miejscowości Parva ścieżką prowadzącą przez okolice Szczytu Tomnatic. Jednak żeby tradycji stało się zadość i tym razem nasze plany zostały zweryfikowane przez warunki terenowe. Zaplanowana droga nadawała się raczej dla wycieczki pieszej, a kilka prób poruszania się alternatywnymi trasami również zakończyło się fiaskiem, co jednak później okazało się prawdopodobnie ratunkiem dla dalszych losów całej naszej wyprawy!
Kiedy daliśmy za wygraną i postanowiliśmy dostać się szutrem do Romuli w celu objechania gór od południa, wydarzyło się coś, co przynajmniej u mnie wywołało, gęsią skórkę na plecach. Po zatrzymaniu się w celu uzupełnienia w przydrożnym źródełku zapasów wody, zdębiałem na widok nakrętki leżącej sobie niedbale na drodze przy tylnym kole! Kiedy zauważyłem w dodatku, że felga trzyma się jedynie na dwóch, całkiem luźnych nakrętkach, poczułem jak oblewa mnie zimny pot. W tym momencie przypomniałem sobie Pawła mówiącego po wczorajszej naprawie przewodu hamulcowego, że nie dokręca koła „na maksa”, bo zaraz i tak musimy podjechać pod warsztat, z czego w końcu zrezygnowaliśmy. Co prawda rozmawialiśmy później o konieczności dokręcenia ich na postoju, ale krótkie śledztwo wykazało, że każdy uczestnik żył w przekonaniu, iż tę priorytetową czynność wykonał już przednim ktoś inny. Żeby całemu wydarzeniu dodać jeszcze pikanterii, okazało się że Leszek, który wybrał się na krótki spacer w kierunku z którego przyjechaliśmy, wrócił po chwili z brakującymi nakrętkami, z których każda leżała na „swoim” zakręcie. Wszystko wskazywało więc na to, że zatrzymując się widziałem już przed sobą miejsce, w którym Nissan definitywnie pozbyłby się nie tylko napędu na 4! koła.
Widok na Sant z podjazdu do kompleksu turystycznego Alpina Blazna
Po otrzymaniu tej nauczki, czy też jak kto woli „szczęściu w nieszczęściu”, postanowiliśmy chwilowo obniżyć sobie poziom adrenaliny i korzystając z poprawy pogody zaplanowaliśmy wycieczkę krajoznawczą przez Nasaud i Rodną . Po drodze odwiedziliśmy pewien monastyr, gdzie zrobiliśmy zdjęcie płotu i Leszka w spódnicy, a skąd udaliśmy się już prosto do Sant, gdzie chcieliśmy ponownie wjechać na północ w góry z zamiarem próby przejazdu wzdłuż granicy Parku do Przełęczy Rotunda. Słowa „próba” używam tutaj z pełną premedytacją, gdyż na tamtym etapie byliśmy już pewnym stopniu przyzwyczajeni do nieprzewidywalnego charakteru naszych jazd.
Po wdrapaniu się w okolice kompleksu turystycznego Alpina Blazna, któremu to wjazdowi towarzyszyły piękne widoki na znajdujące się poniżej w dolinie miasteczko, znaleźliśmy interesujące miejsce, gdzie przy posiłku zajęliśmy się powtórnym rozpatrzeniem sprawy ponownie znikających hamulców Nissana. Oczywiście tym razem cała operacja poprawy poluzowanego uszczelnienia i odpowietrzenia układu przebiegła dużo sprawniej niż za pierwszym razem. Poza tym zostało to wykonane na tyle solidnie, że wytrzymało jeszcze długo po powrocie do domu, a przewód, czym pewnie nie ma co się chwalić, został wymieniony dopiero w trakcie przeglądu :).
Sytuacja ta dostarczyła nam wiary we własne umiejętności „mechaniczne”, więc pełni energii ruszyliśmy dalej. Co do opisu następnej części trasy mam pewne skrupuły, gdyż nie do końca jestem przekonany, że nasz przejazd był całkowicie legalny. Po prostu jadąc zaznaczoną na mapie drogą wzdłuż granicy Parku minęliśmy dwa otwarte, drewniane szlabany bez opisu. Pewnie nie zwrócilibyśmy na nie specjalnej uwagi, gdyby nie typowa dla tegorocznej wycieczki, konieczność powrotu tą samą drogą, kiedy to okazało się, że aby się wydostać, musieliśmy sobie owe szlabany otworzyć. Podejrzewam, że ta część drogi prowadzi terenem prywatnym, a raczej nie ma możliwości jakiegokolwiek objazdu.
W każdym razie, zanim to zauważyliśmy, jechaliśmy piękną, pnącą się w górę przez las drogą, która wyprowadziła nas na połoniny leżące na wschodnich zboczach łańcucha górskiego, skąd roztaczał się widok na ….następne, niekończące się łańcuchy górskie.
Zaraz tradycyjny koniec drogi – zwalisko
Kiedy wydawało się już że wybranym szlakiem dojedziemy do samej Przełęczy Rotunda, drogę zagrodziło nam miejsce w którym musiała niedawno zejść lawina skalna. Całkowicie zwalone zbocze nie pozostawiało złudzeń, co do możliwości przejazdu, a podobnego zdania był również Jeep, który dokładnie w tym samym momencie poinformował o błędzie PO344. W tej sytuacji kwestią do rozstrzygnięcia pozostawała tylko sprawa sposobu zmiany kierunku jazdy, co na szczęście udało się rozwiązać po około 300 metrowym cofaniu.
Co ciekawe i tym razem mieliśmy szczęście, zawracając. Dalsza droga, jak się przekonaliśmy kilka dni później, doprowadziłaby nas bowiem do szlabanu zagradzającego wjazd do Parku Narodowego, co nie do końca pokrywało się z informacjami z posiadanej przez nas mapy.
W związku z powyższym, oraz gromadzącymi się coraz gęściej chmurami nie pozostało nam nic innego jak poszukiwanie biwaku w dolinie. Znaleźliśmy go niedaleko Sant przy potoku Cobasel również dzięki wskazówkom kilku ukraińskojęzycznych autochtonów, którzy zaczepili nas chcąc podzielić się między innymi informacjami o swoich wizytach w Nadarzynie i Skierniewicach :).
30.06.2010 środa – dzień szósty
Tej nocy okazało się, że wybrane przez nas miejsce, oprócz niewątpliwej zalety, jaką było odgrodzenie go od drogi pokonanym wcześniej przez nasze dzielne terenówki strumieniem, miało też pewną wadę, którą była właśnie bliskość owego strumyka. Związane to było z narastaniem charakterystycznego szmeru wraz z nieustającymi przez całą noc opadami deszczu. Myślę, że może w innym czasie nie zrobiłoby to na nas takiego wrażenia, mieliśmy natomiast chyba wszyscy w pamięci fale powodziowe, które dopiero co nawiedziły Polskę oraz ostrzeżenia o sytuacji w Rumunii. W każdym razie tego ranka, ze względu na warunki atmosferyczne, pakowanie zmoczonego obozowiska odbywało się za zasadzie: wrzucać do auta jak idzie, a potem się zobaczy.
Jeszcze tylko namiot i jedziemy
Wspomniana sytuacja powodziowa w Rumunii skłoniła nas też do przyspieszenia decyzji o wizycie w Nowym Sołońcu i i innych polskich wioskach, co finalnie okazało się nadzwyczaj trafnym wyborem. Ruszyliśmy więc tym razem już „główną” drogą, przez będącą celem wczorajszej wycieczki Przełęcz Rotunda i Kyrlibabę w kierunku Bukowiny. Ponieważ przez większą część trasy widzieliśmy głównie chmury i z atrakcji obfitowała ona jedynie w ulewny deszcz, postanowiliśmy urozmaicić trochę podróż zatrzymując się na małą przekąskę typu „ciorba de burta”, który to miejscowy przysmak nie przypadł jednak większości załogi do gustu.
Już za miejscowością Campulung Moldovenesc zaczęliśmy jednak oglądać obrazki jak te pokazywane niedawno bez przerwy w naszej telewizji. Praktycznie każdy most był oblegany przez tłumy gapiów przyglądających się wezbranym rzekom i częściowo zalewanym już domostwom. Tego typu smutne widoki oraz pozamykane drogi towarzyszyły nam praktycznie bez przerwy przez następne dwa dni, aż do momentu powrotu w Góry Rodniańskie.
Pomimo pośpiechu postanowiliśmy koniecznie obejrzeć chociaż kilka spośród słynnych malowanych monastyrów, odwiedziliśmy więc Voronet, Gura Humorului oraz Monastirea Humorului, która to miejscowość leży przed samą Pleszą, gdzie mieliśmy zawitać w pierwszej kolejności.
Jak można się było spodziewać do Pleszy nie dojechaliśmy. Tym razem, aby zmusić nas do zawrócenia, grająca wciąż z nami nieznana siła postawiła na naszej drodze zerwany przez powódź most. Chociaż z miejsca odwrotu widać juz było praktycznie pierwsze zabudowania wioski, oczywiście nie poddaliśmy się i ruszyliśmy drogą okrężną. Nie bez walki związanej z kilkoma poplątanymi objazdami spowodowanymi lokalnymi podtopieniami dróg, poprzez inną miejscowość z mocnymi polskimi akcentami – Kaczykę, jednak dotarliśmy do celu naszej wycieczki – Nowego Sołońca.
Rozmyta droga przed Nowym Sołońcem
Na miejscu nasze wysiłki zostały w końcu nagrodzone. Urocza, zarządzająca Domem Polskim – Pani Weronika udostępniła nam salę główną, gdzie mogliśmy się przespać na scenie, a przede wszystkim rozstawić i wysuszyć nasze będące w opłakanym stanie obozowisko. Ponieważ po całym dniu jazdy mieliśmy dosyć asfaltów, jak również w naszej walce z przeznaczeniem chcieliśmy trochę postawić na swoim, postanowiliśmy spożytkować resztę energii i wybraliśmy się alternatywnym dojazdem do Pleszy, co dostarczyło nam na koniec dnia trochę offroadowych emocji.
Pani Weronika i trzech z DirtyRiders
Jako żądni wiedzy i nowych doświadczeń podróżnicy udaliśmy się również na zwiedzanie okolicy, gdzie błyskawicznie zlokalizowaliśmy najlepsze miejsce do zawiązywania nowych znajomości, a gdzie sącząc piwko spędziliśmy niezapomniane chwile słuchając niesamowitych opowieści i mądrości życiowych serwowanych nam w niepowtarzalnej formie, w ilościach hurtowych przez Pana Wiktora.
Wszystkie wydarzenia tego dnia już same w sobie dostarczyły nam nadmiaru wrażeń, więc nieco utrudzeni wracaliśmy odpocząć do naszej kwatery nie spodziewając się już żadnych dodatkowych atrakcji. Po powrocie odkryliśmy jednak, że oprócz nas w Domu Polskim zamieszkała jeszcze jedna podróżująca po Rumunii ekipa: Patrol i 4-Runner, w sąsiedztwie mieszka grupa sympatycznych dziewczyn z Polski, a najbliższym sąsiadem jest dopiero co poznany Pan Wiktor, który zaproponował nam kontynuację miło rozpoczętego wieczoru. W tej sytuacji nie pozostało nam nic innego jak rozpalić grilla, wyjąć gitarrę i pilnować, aby nastrój się nie ulotnił :).
Tego dnia po raz pierwszy przywitała nas piękna, słoneczna pogoda. Po serdecznych pożegnaniach z nowopoznanymi przyjaciółmi, zostaliśmy zaproszeni do dokonania wpisu w Księdze Pamiątkowej, co też z należnym szacunkiem uczyniliśmy i w tym momencie, ponieważ osiągnęliśmy najdalej położony punkt wycieczki, rozpoczęła się nasza długa droga powrotna do domu.
Słoneczny poranek w Nowym Sołońcu
Celem, który założyliśmy sobie tym razem, było dojechanie w pominięte poprzednio rejony Przełęczy Pislop. Trasę wyznaczyliśmy przez Sucewitę, skąd jak sprawdziliśmy na mapie, prowadziła obiecująca, kręta droga przecinająca Obczynę Wielką. Ze względu na sytuację powodziową ponownie, kilkukrotnie musieliśmy korzystać z objazdów pozamykanych dróg, ale do tego byliśmy już przyzwyczajeni.
Wybrana trasa rzeczywiście dostarczyła nam wielu pięknych widoków, szczególnie w okolicy Przełęczy Ciumarna, ale bez zbędnej zwłoki, spragnieni powrotu na otwarte połoniny i z zamiarem znalezienia w końcu miejsca dla ukrycia naszego „skarbu”, podążaliśmy sprawnie w kierunku Przełęczy Prislop. Po dotarciu tam, odbiliśmy na północ w Góry Maramuresz, w poszukiwaniu atrakcyjnej lokalizacji dla naszej skrzynki. Kiedy minęliśmy Szczyt Cercanel, po lewej stronie w dolinie zobaczyliśmy między innymi miejsce, z którego kilka dni wcześniej musieliśmy zarządzić odwrót w kierunku Borsy.
W poszukiwaniu miejsca do ukrycia „skarbu”
Przez kilka godzin penetrowaliśmy okolicę, która przypadła nam do gustu chyba najbardziej z całej wycieczki, spotykając po drodze miejscowego offroadera w Nissanie Patrolu, z którym wymieniliśmy dwa krótkie zdania i kilka znaczących uśmiechów okazujących wzajemne zrozumienie i szacunek :).
Jedno z wielu spotkań z wolno pasącymi się końmi
Przez cały czas próbowaliśmy też w trakcie krótkotrwałych przerw pomiędzy ulewnymi opadami, które powróciły zaraz po opuszczeniu Bukowiny, uchwycić w obiektywie ulotne obrazy z rozgrywających się dookoła malowniczych przepychanek słońca i chmur, z przewagą oczywiście tych drugich.
Właśnie, ta dostarczająca niezapomnianych wrażeń wizualnych, nadciągająca burza skłoniła nas do rezygnacji z noclegu w górach, na który skrycie liczyliśmy. Po ukryciu „skarbu”, o którym więcej można przeczytać na naszej stronie, udaliśmy się więc w poszukiwaniu noclegu w dolinę w kierunku Borsy.
Trzeba tu będzie kiedyś wrócić …
Ponieważ eksploracja gór Maramureszu trochę się przeciągnęła, więc już po ciemku zajechaliśmy do Borsy, gdzie nadzieja na spędzenie równie udanego wieczoru jak poprzedniego dnia w Nowym Sołońcu została błyskawicznie rozwiana widokiem typowego „zaciemnienia”. Używając naszego zamontowanego przed wyjazdem, chyba właśnie tylko w tym celu dodatkowego oświetlenia, udało nam się znaleźć odpowiednie miejsce noclegu.
Hotel Mia już na pierwszy rzut oka ujął nas swoim klimatem żywcem przejętym z filmu „Lśnienie”. Jedynym śladem obecności ludzkiej, był siedzący w recepcji właściciel, który razem z kolegą zajmował się degustacją miejscowych wyrobów monopolowych. Prawdopodobnie, aby dostarczyć nam dodatkowej dawki emocji umiejscowił nas w bardzo odległych od siebie pokojach, niewątpliwie zupełnie pustego pensjonatu upewniając się, czy jesteśmy zadowoleni, za pomocą powtarzanego często pytania, czy też może stwierdzenia: „hotel OK?”. Fakt, że takie rozlokowanie nie było chyba dziełem przypadku, przekonałem się później wracając samotnie około północy do swojej kwatery. Mijając na korytarzu uchylone drzwi jakiegoś ciemnego pomieszczenia, usłyszałem nagle wydobywający się z wnętrza, skierowany wyraźnie do mnie szept, powtarzane powoli jedno słowo: Signor…. Po chwili z wnętrza wyłoniła się najpierw ręka, a później postać cała w bieli, wyraźnie usiłująca mi coś przekazać. Jedynie wielkim wysiłkiem woli udało mi się pozostać na miejscu, dzięki czemu spostrzegłem, że w wyciągniętej w moim kierunku ręce tkwi mydło, którego faktycznie nie było w łazience. Po odebraniu go, jak również i ręcznika od pani pokojowej (?), z ulgą ruszyłem dalej i dopiero rankiem zastanowiła mnie dziwna pora i forma tego spotkania….
02.07.2010 pitek – dzień ósmy
Tego dnia miał się rozpocząć nasz definitywny powrót do domu. W planach mieliśmy wyruszyć wcześnie rano z zamiarem dotarcia na nocleg na Węgry lub Słowację, a może nawet w Bieszczady, gdzie mieliśmy odwiedzić znajomych. Rzut oka na piętrzące się ponad nami szczyty spowodował jednak, że zapragnęliśmy przedłużyć jeszcze trochę nasz pobyt i wyruszyliśmy znowu w kierunku wschodnim, gdzie przez Przełęcz Rotunda postanowiliśmy wjechać w okolice szczytu Gajei w Górach Rodniańskich.
Droga z Przełęczy Rotunda na zachód
Po pewnym czasie stwierdziliśmy, że faktycznie jesteśmy na tej samej drodze, którą próbowaliśmy pokonać kilka dni wcześniej od drugiej strony wjeżdżając przez Sant. W sumie byliśmy w linii prostej jedynie kilka kilometrów od miejsca, gdzie musieliśmy wcześniej zawrócić, gdy na naszej drodze pojawił się szlaban informujący, że dalej fragment drogi prowadzi juz po terenie Parku. Oznaczało to, że przejazd całości trasy i tak był niemożliwy.
Szlaban oznaczający teren Parku Narodowego Gór Rodniańskich
Ponieważ po tygodniu wożenia się samochodem odczuwaliśmy lekki wstyd przed samymi sobą, związany ze zwiedzaniem gór głównie zza kierownicy, postanowiliśmy dalej podążyć pieszo. Auta udało się na szczęście pozostawić tak, żeby w razie czego nie blokować przejazdu. Naszym celem było dotarcie do reklamowanych nam wcześniej między innymi przez miejscowych, dwóch jeziorek: Lala Mica i Lala Mare. Cel o dziwo udało nam się osiągnąć i powrócić po około trzygodzinnej wycieczce, ale w trakcie spaceru wyszły na jaw ewidentne różnice kondycyjne pomiędzy dwiema grupami wiekowymi członków DirtyRiders.
Po powrocie nie pozostało nam już nic innego, jak tylko dojść do siebie, co udało się między innymi dzięki przygotowaniu i skonsumowaniu ostatniego „wysokogórskiego” posiłku i ruszyć jak najszybciej w kierunku granicy. Podążając tam chcieliśmy uniknąć dublowania poprzedniej drogi, wyznaczyliśmy więc sobie nową trasę prowadzącą drogami „trzeciej kategorii odśnieżania”. Może dlatego do punktu, w którym koniecznie chcieliśmy się zatrzymać na nocleg – miejscowości Tokaj, dotarliśmy z zaciśniętymi zębami dopiero o 23.30. Jeszcze za Baia Mare, spoglądając na zachodzące przed nami słońce próbowaliśmy obliczyć w pamięci: jaką prędkość musielibyśmy rozwinąć, aby dojechać na miejsce przed zmrokiem :).
Po zakwaterowaniu, pomimo późnej pory, chcieliśmy wykorzystać niepowtarzalną okazję i za wszelką cenę poczuć specyficzny klimat tutejszych winiarni oraz spróbować słynnych tutejszych specjałów. Pierwsze kroki skierowaliśmy więc do bankomatu, gdzie w związku z brakiem denominacji forinta, a pamiętając jeszcze o czasach, kiedy w Polsce wszyscy byli milionerami, pomyliłem się o jedno 0 i pobrałem z karty sumę, która gdyby istniały ku temu możliwości, na pewno pozwoliłaby nam tego wieczoru przeżyć niezapomniane chwile. Niestety dopiero po tym zorientowaliśmy się, że koneserzy win chyba już zakończyli tego dnia degustacje, w związku z czym my zakończyliśmy wieczór w barze hardrockowym przy tradycyjnym węgierskim kebabie i piwie.
03.07.2010 sobota – dzień dziewiąty
W związku w wczorajszą porażką planów degustacji miejscowych produktów z winogron, nie pozostało nam nic innego jak tylko zrobienie zapasów do domu. Wyruszyliśmy więc znowu w poszukiwania i na szczęście tym razem spotkaliśmy dużo lepiej obeznane z lokalnym rynkiem dwie grupy Polaków. Poznaliśmy między innymi wracającą z Krymu sympatyczną parę w bodajże – Gazie 67, która skierowała nas w sprawdzone miejsce, gdzie dokonaliśmy odpowiednich zakupów.
Po wszystkim pozostała nam już tylko długa droga do Warszawy, która w dużej części upłynęła nam na snuciu planów następnych wojaży….